Czy lubisz czytać kryminały? Czy lubisz towarzyszące im uczucie lęku o życie i zdrowie? Wielu z nas odpowie na to pytanie twierdząco. Na szczęście kryminały mają to do siebie, że się kończą, a my oddychamy z ulgą, że byliśmy tylko biernym obserwatorem wydarzeń.

A co powiesz na książkę, która wywołuje podobny lęk, bo to Ty jesteś ofiarą, a opisywane zagrożenia wydają się nie mieć końca? Taka być książka, którą dzisiaj chcę zaprezentować.

Sprawdźmy więc, czy jest się czego bać według książki Marion Schimmelpfennig “Niebezpieczne kosmetyki”.

Kim jest Marion Schimmelpfennig?

Nie jest ona ani lekarzem, ani naukowcem, ani nawet kosmetologiem.

Przez wiele lat pracowała w branży marketingowej poznając techniki reklamy i sprzedaży stosowane przez przemysł spożywczy i farmaceutyczny. Pewnego dnia, jak sama pisze, “potknęła się o prawdę”. Długo wcześniej stosowany dezodorant zaczął wywoływać u niej nieprzyjemne reakcje. Ponieważ powtarzały się każdego ranka po jego zastosowaniu, trudno było mówić o przypadku. Zaczęła więc zgłębiać temat szukając odpowiedzi, co kryje się w ulubionym kosmetyku i co powoduje działania niepożądane.  Przeczesywała internet, analizowała rozprawy doktorskie i artykuły naukowe, kontaktowała się z producentami kosmetyków i instytucjami sprawującymi nad nimi nadzór:

“To, czego doświadczyłam w czasie tych poszukiwań, było dużo lepsze od jakiegokolwiek kryminału. Otworzyła się przede mną przepaść, której się kompletnie nie spodziewałam.”

I tak oto Marion Schimmelpfennig postanowiła napisać książkę, której wcześniej nie było.

Jak fluor znalazł się w naszych pastach do zębów?

Temu tematowi poświęcona jest pierwsza połowa książki.

To jest raczej mało znana historia. Można powiedzieć, że jest triumfem naukowców, którzy otrzymali zadanie “zagospodarowania” toksycznego odpadu. Już Hipokrates wiedział, że o truciźnie decyduje dawka. Tak też przyjęto w przypadku fluoru- założono, że stosowany w odpowiednich ilościach nie szkodzi. Niestety, wiara taka w przypadku fluoru, co pokazuje autorka powołując się na szereg dokumentów (z których część została dopiero niedawno odtajniona), ma słabe podstawy naukowe.

Kto się myli?

Przyznaję, że mam nadzieję, że jednak autorka się myli powołując jedynie na część istniejących dokumentów. Aż trudno uwierzyć, że przez 80 lat stosowania fluoru w profilaktyce próchnicy, środowiska naukowe nie zakwestionowały jego skuteczności i bezpieczeństwa.

Ale przyznaję jej też rację: nikt nie ma nadzoru nad dawką fluoru, jaka dostaje się do organizmu. To tylko życzenie, aby nie połykać pasty do zębów (ale jak to skontrolować u dzieci czy osób upośledzonych?). Do tego są inne, potencjalne źródła fluoru, np. woda pitna obowiązkowo wzbogacana we fluor w niektórych krajach. Czy więc nie jest tak, że fluor niezauważenie staje się toksyną?

Niestety, rzadko bierze się także pod uwagę interakcje fluoru z innymi pierwiastkami. Autorka tutaj szczególnie akcentuje związek fluoru z aluminium. Co do toksyczności aluminium dla układu nerwowego nie ma już dzisiaj wątpliwości. Fluor natomiast łatwo przechodzi przez barierę krew- mózg stając się nośnikiem dla aluminium, który sam tej bariery nie jest w stanie przekroczyć.

” Czy zdrowy zgryz jest naprawdę dla was ważniejszy niż zdrowy mózg?”

Ale choroba Alzheimera to nie jedyne zagrożenie stosowania fluoru. Inne to choroby tarczycy czy zaburzenia płodności, których związek ze stosowaniem fluoru autorka opisuje w książce.

Niezależnie od naszej decyzji na temat wyboru pasty do zębów, warto pamiętać, że próchnica nie jest przeznaczeniem każdego człowieka. Ale może stać się przeznaczeniem człowieka, który karmi się cukrem i wyrobami cukierniczymi.  Dlaczego więc tak rzadko słyszymy, jaki wpływ na zęby na nasz sposób odżywiania?

Co się kryje w naszych kosmetykach?

Druga część książki poświęcona jest analizie substancji chemicznych, które znajdziemy w naszych kosmetykach: od konserwantów czy PEGów, poprzez filtry przeciwsłoneczne, składniki łagodzące podrażnienia, po środki zapachowe, barwniki czy substancje przeciwłupieżowe.

Autorka z dużą wnikliwością analizuje kolejne grupy tych substancji. Ujawnia, że wiele z nich (np. SLS) możemy spotkać także “w preparatach do czyszczenia podłóg w garażach, preparatach odtłuszczających do maszyn i produktach czyszczących do samochodu, dlatego też w przemyśle pracuje się w oparciu o stosowne ostrzeżenia” . I znowu wierzymy, że to dawka decyduje o tym, czy coś jest trucizną. W pewnym sensie słusznie. Tyle że nie bierze się pod uwagę faktu, że często nakładamy kosmetyki jeden po drugim nie tylko zwiększając dawkę danej substancji, ale też tworząc mieszaninę o zupełnie nieprzewidywalnym oddziaływaniu na zdrowie.

Temat ten opisywałam też we wpisie: “Substancje chemiczne zaburzające pracę hormonów- warto je znać, żeby ich unikać”

Wybieramy kosmetyki łagodne dla skóry?

To dobry pomysł. Ale i tutaj czyha na nas pułapka:

To, że Wasze dziecko podczas mycia głowy nie płacze, bierze się z faktu, że używacie szamponu dla niemowląt lub dla dzieci, który jest szczególnie łagodny, prawda?

Nieprawda.

To, że Wasze dziecko nie płacze, wynika prawdopodobnie z tego, że ten szampon zawiera miejscowo znieczulającą substancję, która znieczula oczy i tym samym zapobiega odczuwaniu bólu. Znieczula oczy!

Obrywa się też kosmetykom z opisem bio, eko, ponieważ nie zawsze zawartość odzwierciedla obietnice zawarte na opakowaniu. Autorka oskarża też przemysł kosmetyczny o posługiwanie się składnikami o działaniu przeciwstarzeniowym o nieudowodnionej albo wręcz niepewnej skuteczności. Chociaż to akurat jego najmniejsze przewinienie: nawet jeśli nie pomogą, ważne, żeby nie szkodziły. Ale i tak zapłaci klient- jeśli nie zdrowiem, to swoimi pieniędzmi.

Ważna jest świadomość

Czy, jeśli zamkniemy oczy, to rzeczywistość przestanie istnieć? Oczywiście, że nie. Dlatego, nawet jeśli nie do końca uwierzymy w szkodliwy wpływ dla zdrowia naszych ukochanych kosmetyków, brak wiedzy na temat zawartych w nich składników to właśnie takie zamykanie oczu. Dopiero wiedza daje możliwość dokonywania świadomych wyborów.

Prawdę mówiąc, dla mnie informacje w tej książce nie były całkiem nowe, bo już wcześniej zetknęłam się z podobnymi doniesieniami, tyle że w publikacjach zagranicznych. Na polskim rynku wydawniczym książka o takiej tematyce to wciąż rzadkość. Chociaż czasami miałam w czasie lektury wrażenie “przeciągania” niektórych tematów, doceniam skrupulatną pracę autorki w poszukiwaniu informacji na temat zawartości naszych kosmetyków. Ale to nawet nie te wiadomości zrobiły na mnie największe wrażenie (bo wielu z nich po prostu się spodziewałam), ale ignorancja osób i instytucji odpowiedzialnych za zdrowie nas, konsumentów. Przytaczane wypowiedzi wielu z nich świadczą, że swoje decyzje opierają na wierze i  życzeniach, a nie na twardych dowodach.

Podzielone zdania na temat książki

Gdy pokazałam tę książkę na Instagramie, otrzymałam komentarz od eksperta i magistra kosmetologii, że odradza jej przeczytanie (jeśli chcesz przeczytać dlaczego, znajdziesz ten komentarz pod zdjęciem z okładką książki). Nie jestem naukowcem ani kosmetologiem (ani nawet magistrem 😉 ), ale ja jednak do przeczytania książki zachęcam. Bo rosnąca fala chorób przewlekłych, w tym nowotworów, zaburzeń hormonalnych czy chorób autoimmunologicznych jest faktem.

“Smarowanie czasem jest gorsze od połykania, gdyż pożywienie w żołądku jest wystawione na silne działanie kwasów. W odniesieniu do skóry substancje problematyczne i trujące mogą przecież w pewnych okolicznościach od razu przenikać do krwi, a następnie rozchodzić się do wszystkich narządów i tam się gromadzić.”

Dlatego musimy otworzyć oczy i krok po kroku przeanalizować wszystkie czynniki ze środowiska, które mogą mieć na to wpływ. Historia była już świadkiem kilku poważnych w skutkach decyzji wprowadzenia substancji chemicznych. Dlatego nie chodzi teraz o wszczynanie rewolucji i masowe wyrzucanie kosmetyków z łazienki. Chodzi o tę świadomość, dzięki której na nowo przeanalizujemy nasze wybory oraz ocenimy na chłodno, czy potrzebujemy tych wszystkich kosmetyków z ich zawartością do co codziennej pielęgnacji.

Na pewno książka nie trafi w gust i oczekiwania wszystkich czytelników. Lista składników zawartych w kosmetykach o potencjalnie toksycznym działaniu poraża i przeraża. Może  być jednak wstępem do dalszych, niezależnych poszukiwań informacji na temat kosmetyków i ich bezpieczeństwa.

Czy jest się czego bać?

Na koniec pozostawiam sobie i Tobie, Drogi Czytelniku, próbę odpowiedzenia na pytanie, czy jest się czego bać.

Moim zdaniem: jest.

Po pierwsze dlatego, że uwierzyliśmy w to, że towarzyszące nam każdego dnia kosmetyki w dużych ilościach (podobno przeciętny mieszkaniec Zachodu “stosuje średnio 9 produktów dziennie do pielęgnacji ciała, które zawierają łącznie ponad 100 różnych substancji chemicznych“) są dla nas i naszego środowiska w pełni bezpieczne. Po drugie natomiast dlatego, że nadzór instytucji, które mają gwarantować naszą ochronę w kontekście stosowania kosmetyków, wydaje się być jedynie pozorny.

Jeśli zainteresował CIę ten wpis i chcesz otrzymywać powiadomienia o nowych wpisach na blogu oraz informacje związane ze zdrowiem i odżywianiem, zapisz się na bezpłatny newsletter:


Marion Schimmelpfennig, Niebezpieczne kosmetyki. Jak uniknąć nowotworów, bezpłodności, chorób tarczycy, przedwczesnego starzenia i innych dolegliwości, przeł. Aneta Trybulska. Białystok, Vital, 2019, ISBN 978-83-8168-174-2.

Za udostępnienie książki do recenzji dziękuję wydawnictwu Vital. Można ją kupić na stronie www.wydawnictwovital.pl

Promocja zakończy się za: